Życie po katastrofie: najciekawsze kinowe wizje końca świata
2020-08-03
Autor: Paweł Mączewski
Pierwszy film katastroficzny powstał w Danii w 1916 roku, nazywał się „The End of the World”, pokazywał katastrofalne skutki zbliżenia się do Ziemi przelatującej komety. Od tamtej pory powstała niezliczona ilość filmów ukazujących świat po apokalipsie, czy to dokonanej rękoma ludzi, czy też spowodowanej naturalnymi kataklizmami (co też w sumie można w pewnym sensie podciągnąć pod działania ludzi — taki już nasz gatunek). Jeżeli lubicie takie kino, polecam „Leksykon filmów postapokaliptycznych Tom 1” Adama Horowskiego, gdzie w ciekawy sposób opisano filmowe końce świata, zestawiając te obrazy alfabetycznie. Poniżej natomiast znajdziecie naszą krótką ściągę z kinowych katastrof (z tym, że unikałem tu wojny nuklearnej, jako powodu klęski, a szukałem innych originów końca cywilizacji), którym warto dać szansę (jakoś to niepokojąco brzmi). Subiektywny filmowy przewodnik po filmowej post-apokalipsie — w sam raz na te niepewne czasy, w których przyszło nam żyć.
Waterworld
Warto chyba zacząć od tytułu, któremu przed chwilą (dokładnie to 28 lipca) stuknęło równe 25 lat i mimo upływu tego czasu, wciąż jest postrzegany jako jedna z największych finansowych wtop w historii kina — „Waterworld”, czyli „Wodny świat”. Czy słusznie wspomina się go tylko przez pryzmat serii niepowodzeń podczas kręcenia i fatalnego przyjęcia przez amerykańskich widzów? Niekoniecznie, ale zacznijmy od początku…
Film „Mad Max” George’a Millera na nowo ustanowił standardy dotyczące kina post-apokaliptycznego, czyli takiego, w którym grupka bohaterów musi przetrwać w świecie, który już zginął. Pustynie, pędzące wozy, bandy walczących ze sobą zwyrodnialców i tych kilka sprawiedliwych osób, bohaterów swoimi czynami pchających historię do przodu — tyle wystarczyło. Aż tyle. Co by nie mówić, okres Zimnej Wojny i nuklearne napięcie między zwaśnionymi ze sobą supermocarstwami z pewnością sprzyjały wykorzystywaniu tej tematyki w popkulturze. To zrozumiałe, że inni twórcy filmowi zapragnęli zagospodarować zainteresowanie widzów, podglądając przy tym, jak to zrobił Miller (polecam m.in. „World Gone Wild”, czy absolutnie kultowy „HARDAWRE - Mark 13”). I tak między innymi powstał „Wodny świat”, czyli taki Mad Max… tylko na wodzie.
Po tym, jak stopniały wszystkie lodowce, świat zatonął, a ci, którzy przetrwali, musieli nauczyć się życia na wodzie — na łodziach, statkach, dryfujących wyspach. Najwyższą walutą stała się… ziemia, na której można by coś zasadzić, uprawiać. Legenda głosiła, że gdzieś tam, za horyzontem istnieje jeszcze suchy ląd. Tyle że nikt go jeszcze nie znalazł. To nie znaczy, że go nie ma. To nie znaczy, że nie będą go szukać. Ci dobrzy, ci źli i ci najgorsi.
Pierwszy draft scenariusza do filmu powstał już w 1986 roku, jednak na produkcję trzeba było poczekać do 1995 roku. Oczywiście do tego czasu tekst przeszedł wiele zmian. Właściwie to poprawki do niego wprowadzano do ostatniej chwili. Reżyserem obrazu został Kevin Reynolds, który podobno przed rozpoczęciem zdjęć zasięgnął rady u Stevena Spielberga, czy powinien brać się za kręcenie filmu na wodzie (wszakże kolega po fachu miał na swoim koncie takie doświadczenie przy produkcji hitu „Szczęki”). Spielberg miał mu wtedy odpowiedzieć: „Ty możesz, ja już nigdy tego nie zrobię”. Film kręcono u wybrzeży Hawajów. Na potrzebę produkcji wybudowano sztuczną, pływającą wyspę, która — oczywiście — w trakcie zdjęć zdołała zatonąć, więc trzeba było ratować to, co jeszcze się dało, a resztę stawiać od nowa. Film kosztował 175 milionów dolarów, znacząco przekraczając tym budżet i w samych Stanach zarabiając ok. 88 milionów dolarów. To właśnie wtedy „Waterworld” zyskał miano największej finansowej wtopy wszech czasów. Była to też jedna z ostatnich tak wielkich produkcji, gdzie nie posiłkowano się efektami komputerowymi przy tworzeniu scenografii itp.
Dlaczego więc polecam ten film? Proste, bo to świetna rozrywka. Kevin Costner, który jest tu głównym bohaterem, może i nie posiada charyzmy Gibsona (czyli Mad Maxa), ale to wciąż solidny, ponury i małomówny protagonista. Film nie skupia się nadto nad egzystencjalnymi problemami, jest to raczej widowisko… przygodowe. Jako ciekawostkę dodam, że „Wodny świat” ostatecznie na siebie zarobił — podsumowując przychody z nieamerykańskich rynków, osiągnął wynik ponad 260 milionów dolarów. Wychodzi więc na to, że to wcale nie taka klapa, a ja podpisuję się pod słowami postaci granej przez Jima Carry’ego w filmie „Cable Guy”, która wychwala „Wodny świat” (tak, pamiętam dobrze, że Carry grał tu kolesia z zaburzeniami, no i co z tego?).
Day After Tommorow
Film „Pojutrze” (polskie tłumaczenie) w reżyserii Rolanda Emmericha, speca od widowiskowych, ale merytorycznie niewysublimowanych blockbusterów (jakbym oglądał Michaela Baya, tyle że od kina katastroficznego) wszedł do kin w 2004 roku. Myślę jednak, że to właśnie w obecnych czasach, bardziej niż kiedykolwiek, koresponduje z dziejącymi się na świecie wydarzeniami. Historia opowiada bowiem o nagłych zmianach klimatycznych — spowodowanych oczywiście działalnością człowieka — co przynosi opłakane skutki dla wszystkich i wszystkiego, co nas otacza.
Może wyglądając za okno, też udało wam się zauważyć większą nieprzewidywalność pogodową, niż kiedyś? Ulewne deszcze pod koniec czerwca, nagłe burze, porywiste wiatry? Dostaję ostatnimi czasy tyle pogodowych alertów na swój telefon, że czuję się, jakby wysyłał to do mnie już mój znajomy i chcę mu odpisać: dzięki ziomeczku, ty też na siebie uważaj.
Oczywiście skutki zmian klimatycznych w filmie „Pojutrze” są pomnożone razy milion, więc widz dostaje gigantyczne huragany pustoszące wielkie miasta, czy też fale tsunami zalewające Nowy Jork. W katastrofie giną miliony, ratuje się garstka i to właśnie na niej skupiać się będzie główny wątek filmu, gdy klimatolog Jack Hall (grany przez Dennisa Quaida), mający doświadczenie w prowadzeniu badań na Antarktydzie, postanowi wyruszyć na piechotę do przysypanego śniegiem i skutego lodem Nowego Jorku, by ratować uwięzionego tam syna (młodziutki Jake Gyllenhaal). Akurat w chwili, gdy na świecie zaczyna się druga epoka lodowcowa. No bo co może pójść nie tak, prawda? Tym samym tragedia i zmagania całej planety stają się tłem do tragedii i zmagań jednostek. Można i tak.
Emmerich jakiś czas później jeszcze wrócił do tematu globalnej katastrowy w swoim obrazie „2012”, ale to już oglądacie na własną odpowiedzialność. Dla mnie to sam film był katastrofą.
Snowpiercer
No to jak już jesteśmy przy temacie świata pokrytego białym całunem, pora wjechać w nieco poważniejsze klimaty i całym sercem polecić Wam film z 2013 roku „Snowpiercer: Arka przyszłości” w reżyserii Bong Joon-ho (tego pana możecie kojarzyć z innej produkcji — „Parasite”, no wiecie, ten zdobywca Oscara za najlepszy film 2019).
O co cho? O to, że naukowcy próbowali ochłodzić stale rosnącą temperaturę na planecie. W efekcie zamrozili cały świat. To się dopiero nazywa kiepski dzień w pracy. Minęło wiele lat. Resztki ludzkości żyje w okrążającym Ziemię, nigdy niezatrzymującym się pociągu, który wyruszył w swą podróż bez celu w ostatniej chwili. Skład liczy sobie 1001 wagonów. Najbogatsi, w tym ludzie odpowiedzialni za tę globalną katastrofę, żyją na przedzie maszyny, pławiąc się w luksusach, wiodąc hedonistyczny tryb życia. W środkowej części pociągu żyje klasa średnia, pragnąca awansować do pierwszej klasy, ciesząc się przy tym, że nie jest na końcu pociągu, na jego ogonie, gdzie chce się awansować do jakiejkolwiek klasy, gdziekolwiek — tam bowiem żyją ludzie bez biletów, którzy w ostatniej chwili wdarli się do pociągu, ratując się przed niechybną śmiercią. Ci ostatni żyją w skrajnej nędzy i brudzie. Wygłodzeni, ściśnięci ze sobą na kupie, bez odrobiny prywatności, zamknięci w stalowych puszkach bez okien — jedyna szansa na wydostanie się z ogona i wspomniany awans do wyższej klasy, to posiadanie jakiegoś nieprzeciętnego talentu (np. gra na skrzypcach, która umili czas podróży VIP-om) lub jakaś umiejętność, której potrzeba komuś na przedzie. Innej opcji nie ma. No chyba że bunt…
Jeżeli w powyższym opisie widzicie analogie do rozwarstwienia klas społecznych w prawdziwym świecie, to oczywiście macie racje — pociąg to nie tylko maszyna, ale też system wzajemnych relacji oparty na tym, do jakiej klasy nas przydzielono lub w jakiej klasie się urodziliśmy. Ci na przedzie pociągu mówią, że pociąg to wszystko, co mamy, bo świat poza nim nie istnieje. A ci na ogonie pociągu mówią: sprawdzam! Gorąco polecam tę filmową podróż — będzie trząść.
Jako ciekawostkę dodam, że Netflix niedawno wypuścił u siebie serial „Snowpiercer”, natomiast sama historia o pociągu symbolizującym świat w późnym kapitalizmie po raz pierwszy pojawiła się w komiksie o tym samym tytule, który dzięki wydawnictwu Kurc można dostać także na polskim rynku.
Choldern of Man
Niedaleka przyszłość, bardzo niedaleka, bo końcówka 2027 roku. Telewizyjne wiadomości właśnie poinformowały o tragicznej śmierci chłopca o imieniu Diego, który został śmiertelnie dźgnięty nożem po tym, jak odmówił złożenia autografu. Diego był najmłodszą żyjącą osobą na świecie. Miał 18 lat…
„Ludzkie dzieci” z 2006 roku w reżyserii Alfonso Cuaróna (na podstawie powieści P. D. Jamesa z 1992 roku o tym samym tytule) to jeden z najwybitniejszych filmów post-apokaliptycznych, który przedstawia jedną z mroczniejszych wizji po katastrofie, do której się dostosowaliśmy u z którą jako społeczeństwo nauczyliśmy się żyć — stale chodząc do pracy, zamawiając kawusię w kawiarniach, spotykając się ze znajomymi itp.
Z niewyjaśnionych przyczyn kobiety na całym świecie przestały zachodzić w ciążę. Nastroje społeczne targające światem przypominają mający zaraz wykipieć pozostawiony na gazie rondel. Trwa kryzys migracyjny, władze polują na „niechciany element społeczny”, ludzie zostają siłą deportowani z Wielkiej Brytanii (to w nim dzieje się akcja filmu), a w kraju dochodzi do ataków terrorystycznych. Ogółem sprawy ujmując: jest bardzo nieprzyjemnie.
I wtedy zdarza się cud. Pojawia się ciężarna kobieta. Jest tylko jeden problem. To nielegalna imigrantka, a to oznacza, że nie tylko grozi jej niebezpieczeństwo utraty zdrowia lub życia, ale jej jeszcze nienarodzone dziecko może stać się politycznym argumentem, orężem organizacji walczących z ksenofobicznym rządem, któremu nie na rękę byłby taki obrót sprawy. Młodą dziewczynę trzeba bezpiecznie przemycić przez kraj i oddać ją w ręce mogącej jej pomóc organizacji „Human Project”. Osobą, która ma w tym jej pomóc, jest Theo Faron (Clive Owen), wciągnięty w tę intrygę mimo własnej woli — wciągnięty w ratowanie świata. Mimo własnej woli.
Chociaż w historii podążamy za Theo, obserwujemy też otaczający go świat, w którym bezpłodna ludzkość, w dobie upragnionego cudu narodzin nowego człowieka, będzie walczyć o własne polityczne interesy i własne ideologie.
Film oferuje wam piękne długie ujęcia, wstrząsającą historię post-apokalipsy, która jest o wiele straszniejsza, niż obrazy pustyń i zmotoryzowanych gangów, bo takiej, której nikt nie nazwał post-apokalipsą i stała się ona częścią zwyczajnego życia. Nic dziwnego, że Slavoj Žižek, socjolog, filozof i jeden z największych myślicieli naszych czasów stwierdził: „Tylko filmy jak ten, mogą zagwarantować, że kino jako sztuka, przetrwa”.
Mad Max
Historia Maxa Rockatansky’ego, byłego policjanta, wojownika szos jest w mojej opinii obecnie najbardziej spójną i solidną wizją ponurej przyszłości, w której resztki ludzkości ścierają się ze sobą, walcząc o supremację na bezkresnych pustkowiach. Wszystko to dzięki twórcy serii, który trzyma piecze nad jej jakością — jest nim George Miller. Niektórzy mylnie jednak sądzą, że świat ukazany w pierwszym „Mad Maxie” z 1979 roku to wizja post-nuklearnej apokalipsy. Otóż nie. W rzeczywistości bomby spadły dopiero później — dokładnie to między oryginalnym Mad Maxem a sequelem.
Co więc widzimy w pierwszym Mad Maxie? Australijskie społeczeństwo popadające w coraz większe szaleństwo, spowodowane trwającym lata kryzysem gospodarczym i paliwowym. Inspiracją do tego był prawdziwy kryzys naftowy z 1973 roku, który dotknął cały świat. Tym samym Miller zwraca uwagę na fundamenty społeczeństwa i funkcjonujących w nim przyjętych norm, które zaczynają się sypać, kiedy znika ekonomiczne bezpieczeństwo i ludzie dają sobie prawo, by łamać prawo.
Max (Mel Gibson) gra tu ulicznego stróża prawa z wydziału pościgowego, który wraz z kolegami ze służby starają się utrzymać lejce na pogrążającym się w chaosie świecie. To od samego początku przegrana walka, bo chaosu nie da się już zatrzymać. Pozostaje więc się do niego przyłączyć. Bo skoro świat zwariował, to łatwiej jest być jednym z szaleńców.
Proszę państwa, przed wami… Szalony Max. Pierwszy Max Szalony.