The Last of Us. Czy to będzie game changer w adaptacjach gier?
2023-03-16
Tekst: Paweł Mączewski
Fot. "The Last of Us" / HBO Max
Uwaga: tekst zdradza niektóre szczegóły fabuły serialu.
Ciekawostka: w zestawieniu 49 filmów opartych na grach, które można znaleźć na stronie Rotten Tomatoes, tylko pięć pozycji krytycy filmowi uznali za „świeże”. Oczywiście, macie rację – mówimy tu tylko o pełnometrażowych produkcjach, no a zdanie krytyków i widzów na temat danego dzieła często się od siebie różnią. Pokazuje to jednak pewną tendencję. W przypadku serialu „The Last of Us” wszyscy są zgodni: mamy do czynienia z dziełem bardzo, ale to bardzo dobrym (w momencie pisania tego tekstu serial ma wynik 98% u krytyków i 89% u zwykłych widzów).
https://www.instagram.com/p/CncbtE2PWkv/
W tym tekście nie znajdziecie informacji, o czym dokładnie jest to serial. Na Odyna i Swaróga, właśnie skończył się pierwszy sezon, więc do tej pory – jeżeli mieliście ochotę – już na pewno znacie szczegóły historii.
To raczej tekst o fenomenie serialu, który udowadnia, że adaptacje gier potrafią być równie dobre, co ich growe pierwowzory. Tak przynajmniej każe sądzić przypadek TLOU. Dlaczego? Bo jest wierna duchowi oryginału, ale daje nam tego świata i jego bohaterów jeszcze więcej, niż wcześniej. Ciekawie na ten temat wypowiadała się niedawno w rozmowie dla ASZdziennika Katarzyna Czajka-Kominiarczuk – krytyczka filmowa, oscarolożka, pisarka i twórczyni bloga Zwierz popkulturalny.
„Każda adaptacja jest interpretacją (…) Nawet jeśli wszystko dzieje się tak, jak było w oryginale, to patrzymy przez pryzmat czyjejś wrażliwości, estetyki, kogoś, kto na przykład dobrał tak aktorów, że wyglądają tak, a nie inaczej. Osobiście lubię, kiedy ekranizacja jest wierna duchowi. Kiedy mogę powiedzieć: dopisaliście mnóstwo nowych scen, ale duch pozostał” – stwierdziła Czajka- Kominiarczuk.
Wierzę, że właśnie z czymś takim mamy do czynienia w przypadku „The Last od Us”. Zwłaszcza w budzącym skrajne emocje odcinku trzecim, który z pewnością doprowadził do łez niejednego widza (na pewno gdzieś tam znalazł się ktoś jeszcze oprócz mnie). Mowa oczywiście o historii miłości dwóch mężczyzn – Billa i Franka.
Jako ciekawostkę dodam, jak znajomy zauważył, że postać Billa (grana przez Nicka Offermana) to alter ego Rona Swansona. „Zauważyłeś, że to jest ta sama postać? Poza wątkiem homoseksualnym to ten sam typ. Nie wierzy rządowi i jest preppersem” – napisał do mnie. Ciekawa teoria, zgadzacie się?
Oglądając kolejne odcinki i śledząc w internecie dyskusje na temat serialu, czasem powracał temat, że „za mało się tu dzieje”, że „akcja posuwa się za wolno”. Myślę, że w rzeczywistości twórcy dali nam czas, byśmy mogli lepiej poznać ich bohaterów i to, w jaki sposób się zmieniają – jak na nich wpływa ich podróż i napotykane przeciwności.
Myślałem, że po „Walking Dead” tego rodzaju historie już mnie nie wciągną – myliłem się. Podobnie jak we wspomnianym serialu o żywych trupach, tu także potwory są jedynie tłem do historii o ludziach i ich wzajemnych relacji. Wspólna podróż dwójki głównych bohaterów oferowała pełen wachlarz emocji – radość i spokój, gdy udawało im się ujść cało z opresji i stres, gdy pojawiała się groźba, że któreś z nich tego nie przetrwa.
Przedostatni odcinek z pewnością znowu podniósł ciśnienie, gdy Ellie (Bella Ramsey) trafiła do osady katolików, na której czele stanął wielebny będący kanibalem. Co ciekawe aktor Rainn Wilson, znany z roli Dwight w amerykańskim „The Office” uznał ten wątek za przejaw antychrześcijańskich uprzedzeń Hollywood.
To było mocne preludium do zakończenia pierwszego sezonu, dziewiątego odcinka. Dla niektórych finał mógł okazać się niedosytem – to zrozumiałe. Dla innych pojawił się tu wspomniany duch oryginału, gdy Joel (Pedro Pascal) postanowił odbić swoją podopieczną i zmienił się w maszynę do zabijania, rodem z gier.
Osobiście znalazłem w tych scenach walki analogię do zakończenia kultowego westernu „Bez przebaczenia” z Clintem Eastwoodem. W tym westernie jego bohater też starał się raczej stronić od przemocy, chociaż ta była wpisana w zadanie, które musiał wykonać. Był wycofany przynajmniej do czasu, gdy stracił swojego najlepszego przyjaciela. Wtedy coś w nim pękło. Na powrót zmienił się w człowieka, który nie ma już nic do stracenia, więc wejdzie do saloonu pełnego oprychów i wybije ich do nogi lub zginie próbując…
Podobną motywację dostrzegłem w postaci Joela, który wiedział, że bez Ellie straci wszystko, co cenne w jego życiu. Dlatego zrobi wszystko, by ją odzyskać. Bo nawet w świecie, który się skończył, wciąż będziemy potrzebować bliskości drugiego człowieka i potrzeby opieki nad swoimi bliskimi.
To uniwersalny przekaz, który zrozumieją wszyscy – niezależnie od tego, czy grali w grę, czy nie.