RETRO-SEKCJA #8: Droga na szczyt Rocky'ego

2021-05-18

Autor: Paweł Mączewski

Zdjęcie dzięki uprzejmości Bogny Kowalczyk

Jeżeli szukacie motywującej przemowy z jakiegoś filmu, która da wam siły, by stawić czoła przeciwnościom, polecam tę, którą podstarzały już pięściarz Rocky Balboa dzieli się ze swoim dorosłym synem. „Nic nie uderzy cię tak, jak życie” — mówi do niego na ulicy i jest w tym autentyczny. Tylko osoby nieznające pierwszych części o słynnym kinowym pięściarzu „Włoskim ogierze” (taki przydomek wybrał sobie na początku kariery), mogłyby pomyśleć, że seria „Rocky” to filmy tylko o boskie i pokonywaniu przeciwników na ringu. O tym też, ale to jedynie dodatek do historii o pokonywaniu samego siebie — a właściwie o pokonywaniu swoich słabości, o uczeniu się pewności siebie, także o smutku i zwycięstwie. O tym, że wszyscy szukamy swojego miejsca i potrzebujemy w życiu kogoś bliskiego. O tym był właśnie pierwszy film — o młodym pięściarzu, który marzył o lepszym życiu dla siebie i swoich bliskich, a jedyne, co dawało mu wolność, to boksowanie. 

Film „Rocky” to smutny film. Szczery w tym smutku. Cała seria zaś, którą możecie teraz zobaczyć na HBO GO, pokazuje ewolucje tego bohatera, jego wzloty, upadki i drogę do szczęścia. O filmowym życiu Rocky’ego Balboa (i nie tylko) rozmawiam z  dziennikarzem filmowym Kubą Koiszem.

Paweł Mączewski, Radio Kampus: Podobno Sylvester Stallone oparł tę rolę w pewnym sensie na swoich własnych ciężkich doświadczeniach w życiu. Powiesz coś o tym więcej?
Kuba Koisz:
Poniekąd tak, ponieważ ta historia jest uniwersalną pieśnią płaczącego, żądającego i modlącego się o zmianę mężczyzny i kobiety. Wątek bokserski w „Rockym” nigdy tak naprawdę nie był tu najważniejszy. Wiadomo, że boks jest bardzo filmową dyscypliną sportu, ale przed tym pierwszym filmem nigdy wcześniej, ten sport nie był pokazany w tak epicki sposób. Stallone natomiast był wtedy tzw. „struggling actor” — czyli człowiekiem, który gdzieś tam się szwendał po drugich planach filmowych, jego twarz gdzieś tam się przewijała, ale nigdy wcześniej nie miał ważniejszej roli. Ten biznes jest bardzo zły dla ludzi, którzy mają wygórowane aspiracje albo myślą, że jeżeli zostaną aktorami, to przed nimi otworzy się worek pełen ról. W przypadku Stallone’a tak nie było, więc historia boksera włoskiego pochodzenia, który chce dostać szansę i z niej skorzystać jest tu bardzo autobiograficzna. Wydaję mi się, że nie udałoby się napisać tak szczerego i łapiącego za serce scenariusza, gdyby nie te wątki z życia aktora.

W dokumencie na HBO poświęconym Rocky'emu Stallone wspominał, że przed Rockym nakręcono w Hollywood „300 filmów o bokserach”, a on właśnie kręcił następny. Czym Rocky przekonał do siebie publiczność?
On w tej wypowiedzi wspominał też o tym, że to było 300 filmów o boksie, ale oprócz jednego żaden nie był na afiszach produkcji głównonurtowych, a tym swoim chciał wybić się z szatni bokserskiej. Każdy plakat i zabieg marketingowy w chwili premiery „Rocky’ego” kładł główny nacisk na to, że jest to historia miłosna (polski plakat pokazywał np. złączone bokserskie rękawice formujące serce), historia o aspiracji, o wierze w lepsze jutro, a także o tym, że będąc otoczonym przyjaciółmi, szczerymi ludźmi — dostając szansę, jesteśmy w stanie podjąć rękawicę. Myślę, że to jest siłą sukcesu tego filmu. Wyjątkowość Rocky’ego objawia się też w tym, że nawet w polskich filmach, jak np. „Underdog” próbuje się skopiować Rocky’ego. Zapominając jednak o tym, że nikogo już chyba nie interesuje kolejny film o boksie, tylko o czymś więcej. 

Jak ta seria zmieniła pokazywanie filmów o sportowcach? Ja znajome tropy, które znalazłem, to na pewno pokazywanie treningu pod pompującą muzyczkę.
Myślę, że tutaj dochodzimy do sedna tej pompującej sfery tego filmu, ponieważ każdemu naprawdę zależało na jego zrobieniu. Oczywiście począwszy od Stallone’a. Ale też kompozytor  Bill Conti przyjął mniejszą gażę, niż brał zazwyczaj przy robieniu muzyki do filmów. Gdzieś w tle przewija się Frank Stallone, brat Sylvestra, który w jednej ze scen śpiewa na ulicy wraz z całą bandą koleżków pijaczków, ogrzewających się przy płonącym koszu na śmieci. Ale rzeczywiście motyw treningu zawodnika z wybrzmiewającą w tle muzyką, tzw. „training montage” stał się już ikoniczny. We współczesnych filmach będzie to zazwyczaj czarny rap, który kojarzy się też z boksem, a także elementem aspiracyjnym — gdzie, żeby w legalny sposób wydostać się z gett bohaterowie, idą w sport lub w muzykę. 

To zrozumiałe, że kolejnych częściach serii trzeba było pokazywać coraz więcej. Rocky brał więc udział w pojedynku z wrestlerem, później walczył z radziecką maszyną do robienia siniaków. Czy Rocky jako pierwszy brał udział we freak fightach?
Można tak to nazwać, ale warto podkreślić, że Stallone był zawsze bardzo dobry w obserwowaniu nurtów bokserskich i już wtedy zauważył, że wrestling i boks może być ciekawym połączeniem. Motyw z części szóstej „Rocky Balboa” na pierwszy rzut oka wydaje się kuriozalny — mamy tam komputerową symulację walki bokserów z dwóch epok, która w filmie prowadzi do prawdziwego pojedynku. Teraz jednak przy powrocie Mike’a Tysona, też możemy zobaczyć coś podobnego, że takie symulacje mają miejsce. Myślę, że w latach 80. boks zaczął wchodzić w rejony, które różniły się od tzw. złotego i srebrnego wieku tego sportu, a kulminację tego widzimy dzisiaj. 

Myślę, że idea z filmu Rocky'ego sprzed 40 lat, że nawet kompletny underdog może dostać swoją życiową szansę na walkę z mistrzem, stała się niejako rzeczywistością, z tym wyjątkiem, że żeby to się dziś stało, nie potrzeba serca do walki, wystarczy być youtuberem, tiktokerm lub celebrytą i co najważniejsze — mieć bardzo dużo followersów. Zgodzisz się z tym?
Oczywiście, jednak wciąż dotyczy to obrzeży tego sportu, a nie głównych federacji, chociaż te obrzeża stają się nieraz ciekawsze, niż to, co dzieje się w głównym nurcie. Teraz na przykład szykuje się walka Floyda Mayweathera, który był mistrzem z Loganem Paulem, czyli youtuberem, który zaczął boksować i to nawet z sukcesami. Czy to będzie krwawa rzeź? Nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że stoją za tym pieniądze. To dość kuriozalny świat rozrywki, w którym eksperymenty — jak chociażby właśnie niedawny pojedynek Tysona — zdaje się pokazywać, że każdy ma w swoim życiu jeszcze jedną walkę do odbycia. 

Ty też należysz do osób, dla których pierwsza część „Rocky’ego” jest najważniejsza?
Tak, ale myślę też, że bardzo ciekawym i wartym uwagi tworem jest „Creed”, czyli siódma część cyklu o życiu Rocky’ego. Mało tego, że ten film idealnie rozumie przywiązanie Stallone’a do tej serii, a sama postać jest od niej nawet większa — tak „Creed” pozwala odczarować obraz Rocky’ego, pokazując go w zupełnie nowym świetle.

Która część serii jest w takim razie najsłabsza i dlaczego?
Na ostatnim miejscu stawiam część czwartą, a potem część piątą (którą osobiście wolę nawet bardziej). „Rocky IV” to ekranizacja Dragon Balla, w której leją się ze sobą coraz silniejsi przeciwnicy (śmiech). Oczywiście tu też znajdziemy ciekawe tropy, jak „man versus machine”, czy Związek Radziecki kontra Stany Zjednoczone, ale nie różni się to zbytnio od „Rambo 3”. 

Czym dla ciebie najbardziej urzekł film „Rocky”?
Rocky stał się moim ulubionym bohaterem, bo do tej postaci trzeba dojrzeć. Widzimy, jak Rocky się zmienia w ciągu tych wszystkich lat, jak dorasta i to chyba jedyna postać popkultury, która jest człowiekiem.