RETRO-SEKCJA #7: Jak przez lata zmieniły się filmy „Jurassic Park” i „Jurassic World”

2021-01-18

Autor: Paweł Mączewski

Dinozaury! Wszyscy kochają dinozaury! No bo jak ich nie kochać? Zdobywanie wiedzy o tych wielkich, majestatycznych gadach, które kiedyś rządziły tą planetą, było dla mnie idealnym ekwiwalentem internetu, w czasach przed internetem — przynajmniej kiedy miałem osiem lat. Czyli tyle, kiedy do kin weszła pierwsza część „Jurajskiego parku”, a cały świat z miejsca poczuł do dinozaurów to samo ciepłe uczucie, którym ja je wtedy darzyłem. To było dawno temu. Kto by przypuszczał, że 28 (!) lat później (święty jeżu, jestem już taki stary) do kin będzie się zbliżać — niczym masywny diplodok — kolejna już część cyklu o sklonowanych dinozaurach „Jurassic World: Dominion” (film, który miał zostać w całości nakręcony w czasie pandemii w zamkniętej dla ekipy filmowej przestrzeni — o czym m.in. rozmawialiśmy z redaktorem filmowym Maciejem Małkiem w serii „Człowiek kulturalny”). 

Przedsmak tego, co może nas czekać w Stanach Zjednoczonych opanowanych przez dinozaury, możecie zobaczyć w poniższym krótkometrażowym filmie w reżyserii Colina Trevorrowa (tego samego, który dał światu obie części „Jurassic World”) zatytułowanym „Battle at Big Rock”. 

Dinozaury, które opanowały Stany Zjednoczone? Tak, dobrze przeczytaliście, chociaż rzeczywiście brzmi to, jak pitch do jakiego filmu klasy B, tyle że w tym przypadku — z budżetem klasy A+. Zresztą na tym etapie kinowej serii wszyscy chyba możemy się zgodzić, że powędrowała ona w kompletnie odrealnione rejony tresowanych welociraptorów (to te szybkie zwinne jaszczury z wielkim pazurem) i zmieniających kolory wielkich, mięsożernych drapieżników. Nie, żeby kiedykolwiek klonowanie dinozaurów otarło się o realizm, bowiem najprawdziwszym elementem wszystkich filmów jest tu człowiek i jego dążenie do wzbogacenia się za wszelką cenę — co oczywiście niesie ze sobą przewidywalne konsekwencje (w tym przypadku jest to duże prawdopodobieństwo zostania zjedzonym). 

Zgadza się, klonowanie dinozaurów jest niemożliwe. Dowiedziono naukowo, że DNA rozpada się po ok. 521 latach, tak więc nawet uzupełnianie jego brakujących elementów odbywałoby się metodą prób i błędów. No ale nawet jeżeli by uzupełnić DNA wspomnianego welociraptora łańcuchem — dajmy na to — kurczaka (no bo wiecie o tym, że ptaki są potomkami dinozaurów, prawda?), to pozostaje jeszcze kwestia znalezienia organizmu „nosiciela”, który doniósłby dino-jajo w ostatnim stadium rozwoju i nie sądzę, że nawet największy struś na świecie podjął się tego zadania. 

Nie zmienia to faktu, że pierwszy film „Jurassic Park” w reżyserii Stevena Spielberga jest dziełem wręcz kultowym (nie bójmy się użyć tego słowa!) i pomimo upływu lat, wciąż się świetnie trzyma (potwierdzone info, powtórzyłem sobie seansik po latach na potrzebę tego tekstu). 

Możliwe, że nie wszyscy o tym wiedzą, ale film z 1993 roku powstał na podstawie wydanej trzy lata wcześniej książki o tym samym tytule napisanej przez Michaela Crichtona. Podobno gdy Steven Spielberg dowiedział się, o czym będzie ta powieść (miliarder wykorzystuje swoją fortunę, by sklonować dinozaury i wybudować park rozrywki, gdzie byłyby główną atrakcją, ale plan bierze w łeb, bo gady się uwalniają i zaczynają siać chaos), zabezpieczył prawa do jej ekranizacji, nim książka została w ogóle wydana. Jako ciekawostkę dodam, że Spielberg podobno nadzorował post-produkcję „Jurajskiego parku”, będąc… w Polsce — pracując już na planie swojego kolejnego filmu „Lista Schindlera”. 

Na czym polegał fenomen filmu? Miał ciekawy koncept (no bo kurde, park z dinozaurami? Let me in!), interesujących bohaterów, ale przede wszystkim… mogliśmy nacieszyć się obrazem dinozaurów, które naprawdę straszyły. Nikt wcześniej nie ukazał ich w tak przekonujący sposób, chociaż filmów z ich udziałem nie brakowało (wystarczy przypomnieć chociażby produkcję „The Land That Time Forgot” z 1974 roku). W przypadku „Jurajskiego parku” wykorzystano przełomowe dla branży filmowej efekty specjalne (pod tym względem ten film był takim trochę „Avatarem” Jamesa Camerona lat 90.), łącząc je mechanicznymi stworami. W poniższym filmiku możecie zobaczyć, jak długą drogę na ekranie przebyły dinozaury, byśmy znowu mogli się ich bać. 

Co równie ważne — całość miała ważne przesłanie, które pomimo upływu czasu nie straciło na swojej ważności: życie w ostatecznie znajdzie sposób, by trwać, niezależnie jak my, ludzie będziemy chcieli nad nim władać. No i nie można zapomnieć o świetnej muzyce, skomponowanej przez słynnego Johna Williamsa, która zachwyca po dziś dzień (ten pan ma na swoim koncie też muzykę do „Gwiezdnych wojen”, „Indiany Jonesa” i „Szczęk”, a ty potrafisz zanucić charakterystyczną melodię z każdego z tych filmów). 

Warto w tym miejscu podkreślić, że ukazanie na ekranie dinozaury — jak zresztą wynika z fabuł — były w rzeczywistości genetycznymi hybrydami, jako że DNA było niekompletne (naukowcy mieli zastąpić te fragmenty DNA żaby — czemu wybrano płaza do pracy nad gadami, nie wiem, nieważne, to tylko film). Motyw „projektowania” tych gadów miał wrócić ze zdwoją siłą, ale musieliśmy poczekać trochę czasu i dostać dwa bezpośrednie sequele oryginału, który oczywiście okazał się wielkim kasowym hitem. Na stołku reżyserskim po raz kolejny zasiadł Steven Spielberg, a dinozaury potraktowano tak, jak kiedyś King Konga — transportując je z odległej wyspy do cywilizacji. No, właściwie to T-rexa, ale to już wystarczyło, by powstał chaos i dużo śmierci zadanych wielkimi szczękami pełnymi zębów. 

Z oryginalnej grupy bohaterów pozostała jedynie postać grana przez Jeffa Goldbluma, ale to wystarczyło, no i to tu po raz pierwszy poruszono wątek traktowania dinozaurów, jako obiektu szemranych licytacji i wykorzystywania ich do konkretnych zadań. Co oczywiście też miało jeszcze powrócić w późniejszych częściach serii. Film wszedł do kin w 1997 roku, rok po tym, jak sklonowano owcę Dolly — pierwsze zwierzę w historii.

Tak na marginesie — może kojarzycie komedię science-fiction „Marsjanie atakują”? Nie wszyscy wiedzą, że całość powstała na podstawie wydawanych w latach 60. kart kolekcjonerskich, gdzie każda karta była kolejnym stadium inwazji Marsjan na naszą planetę, do czasu aż ludzie znaleźli sposób, na powstrzymanie najeźdźców z kosmosu. Ale czemu ja o tym teraz? Bo Tim Burton, reżyser tego filmu podobno początkowo pragnął nakręcić film o nieco innej inwazji — również bazując na pomyśle z kart kolekcjonerskich. Inwazji dinozaurów na świat! 

Oczywiście musiał zrezygnować z tego planu, bo dinozaury należały już do Stevena Spielberga, nie było szans na konkurencję z „jego” parkiem — chociaż paradoksalnie kolejną część nakręcił kto inny i nie było już motywu parku, a raczej walka o przetrwanie na dzikiej wyspie opanowanej przez pradawne gady. Jurassic Park III wszedł do kin w 2011 roku i nie tylko tworzył kompletną trylogię, pokazując dalsze losy niektórych bohaterów z pierwszego filmu, ale na długi czas był ostatnim filmem serii. Teraz czekał nas już tylko… jurajski świat!

„Jurassic World” debiutował w kinach w 2015 roku i jeżeli ktoś powie wam, że w rzeczywistości jest to „soft-reboot” oryginalnego „Jurassic Park” — to będzie miał rację, tak jak pewne jest, że „Star Wars: Przebudzeni mocy” jest sof rebootem „Nowej nadziei”, a lew jest królem dżungli. 

Tym samym dostaliśmy zupełnie nowych bohaterów, ale szkielet fabuły pozostał ten sam — tylko film był głupszy i głośniejszy, niż oryginał z lat 90. Takie są fakty. Mimo swoich wad „Jurassic World” poruszał bardzo ciekawy wątek — tego, że z czasem nawet dinozaury potrafią się znudzić odwiedzającym nowo otwarty park, więc naukowcy nie próbują już naśladować i odtwarzać tego, co przed milionami lat stworzyła natura. Oni starają się „ulepszyć” naturę, tworząc bestie, które nigdy nie chodziły po ziemi, a które zadowolą wygórowane gusta zwykłych ludzi. Odpowiednikami gości parku jesteśmy my, widzowie w kinach i przed telewizorami, którzy chcą oglądać coraz straszniejsze potwory. Coraz więcej zębów. Tym samym dinozaury w parku przedstawionym w „Jurassic World” nie są zwykłymi gadami… to dinozaury późnego kapitalizmu.

Ostatnia — jak na razie — odsłona serii „Jurassic World: Fallen Kingdom”, która swoją premierę w 2018 roku swoim „realizmem” jeszcze bardziej podryfowała w klimat level-szybcy-i-wściekli. Skoro w poprzedniej części publiczności podobał się specjalnie zaprojektowany dinozaur-zabójca, to twórcy wyszli z założenia, że trzeba powtórzyć ten manewr z JESZCZE BARDZIEJ niebezpiecznym dinozaurem. Jednocześnie wrócił motyw licytacji prehistorycznych gadów na czarnym rynku, by wykorzystywać je do działań militarnych.

Oczywiście film zdobył uwagę publiczności, o czym świadczą cyferki: produkcja zarobiła na świecie blisko pół miliarda dolarów przy budżecie 170 milionów. Takie wyniki robią wrażenie i z pewnością cieszą inwestorów projektu, tak więc dinozaury raczej nie prędko znikną z popkultury. Część fanów serii (która w pewnym sensie zaczęła się na nowo wraz ze zmianą nazwy na „Jurassic World”) zapewne będzie usatysfakcjonowana. Znam ich osoboście, pytałem — będą zadowoleni z kolejnych części. Z mojego punktu widzenia jednak filmy te cierpią na chroniczną obecność zjawiska „Nuke the Fridge” tudzież „Jump the Shark”. Jeżeli nie znacie tych określeń, już śpieszę z wyjaśnieniem. 

Hasło „Jump the Shark” wzięło się z emitowanego w latach 70. serialu „Happy Days”, a dokładnie ze sceny, w której jeden z głównych bohaterów jest ciągnięty na nartach wodnych na pędzącą motorówką, gdy w pewnej chwili zauważa, że na jego trasie pojawił się rekin. Co robi? Przeskakuje go!

Innymi słowy: hasło „Jump the Shark” oznacza sytuację, w której fabuła osiąga tak absurdalny level, że oferuje odbiorcą kompletnie odrealnione sytuacje, zaniżając przy tym jakość całości. Natomiast wspomniany „Nuke the Fridge” jest po prostu nieco nowszą wersją tego samego zjawiska i dotyczy sceny z ostatniego Indiany Jonesa, w której tytułowy bohater postanowił schować się w lodówce, by nie zginąć… w wybuchu bomby atomowej. 

Nazwijcie mnie staromodnym nudziarzem, ale osobiście nie potrzebuję genetycznie zmodyfikowanych dinozaurów, które potrafią się wspinać po ścianach i zmieniać kolor, jeżeli sobie tego zażyczą. Wystarczy mi klasyczny T-rex, jedno z najniebezpieczniejszych stworzeń, jakie kiedykolwiek kroczyły po ziemi. Wierzę, że ukazany w odpowiedni sposób, może straszyć nie mniej niż 20-30 lat temu. I chociaż cała seria o dinozaurach powędrowała w kierunku przeczącym logice i rozumowi płytkich, ale głośnych widowisk w sam raz do zjadania popcornu i popijania zimnych napojów, wciąż dotyka jednego ważnego wątku — klonowania. Podobno na jednym etapie przy wcześniejszych produkcjach twórcy zastanawiali się, czy pokazać na ekranie genetycznej krzyżówki człowieka z dinozaurem — cieszę się, że jednak zrezygnowano z tego pomysłu, bo wtedy już nikt nie mógłby traktować tych filmów choć trochę poważnie. A tak temat klonowania zwierząt wciąż nie traci na ważności — zwłaszcza w świecie, kiedy przez działalność człowieka zagrożone wyginięciem są prawdziwe gatunki zwierząt. Tu i teraz, nie sprzed milionów lat.