RETRO-SEKCJA #5: „Faceci w czerni” — oryginalny film kontra ostatnia część
2020-08-31
Autor: Paweł Mączewski
Specjalnie na potrzebę tego tekstu zrobiłem sobie filmowy maraton z „Facetami w czerni”, oglądając po raz pierwszy od 20 lat pierwszą część serii, by później po raz pierwszy (taj w ogóle) zobaczyć „Men in Black: International” alias „Morderca franczyzy” (tę drugą nazwę wymyśliłem już sam). Osoby interesujące się mainstreamowym kiniem, a już napewno fani serii z pewnością wiedzą, że ostatnia odsłona historii o tajnych agentach walczących za naszymi plecami z międzygalaktycznym złem okazała kreatywnym bankrutem i finansowym fiaskiem (przynajmniej w samych Stanach). Byłem bardziej niż ciekaw, jak bardzo od kinowego oryginału z 1997 roku oddalił się ten tytuł, który kiedyś był tak wielkim hitem, że doczekał się swojej własnej kreskówki (emitowanej także w Polsce!) oraz piosenki i wideoklipu, w którym Will Smith tańczył z wygenerowanym komputerowo kosmitą (ahh, lata 90.).
Zapraszam Was na kolejną (już piątą!) część cyklu RETRO-SEKCJA, gdzie przyglądamy się kultowym filmom sprzed lat, sprawdzamy, jak się zestarzały, dzielimy się ciekawostkami na temat tych produkcji, ale co najważniejsze — odkurzamy nasze receptory odpowiadające za uczucie nostalgii (ahh, nostalgia).
„Men in Black” — dlaczego to działa?
Przede wszystkim należy przypomnieć, że całe lata 90., były dekadą kosmitów w mainstreamowym kinie. Obce istoty praktycznie co chwila przylatywały wtedy na naszą planetę, by krzywdzić rodzaj ludzki po kryjomu lub dokonywać frontalnych ataków na naszą cywilizację. „Dzień niepodległości”, „Marsjanie atakują”, „Predator 2”, „Porywacze ciał”, czy „Żona astronauty” — to tylko niektóre z produkcji, jakie się wtedy ukazały. Ktoś mógłby powiedzieć „przesyt”, a mimo tak silnej konkurencji pojawił się też film o dwójce na pozór mocno niedopasowanych do siebie agentów specjalnych do spraw kontroli przebywających na (lub zmierzających do) Ziemi kosmitów. I film ten odniósł sukces. Dlaczego? Już tłumaczę, ale zanim do tego przejdę — popatrzcie, jak Will Smith pięknie tańczy z UFOkiem…
Kim są ci faceci w czerni? To łącznie cztery (przynajmniej w chwili pisania tego tekstu) filmy i serial animowany oparte na serii komiksów z początku lat 90. autorstwa Lowella Cunninghama i Sandy Carruthers (zgadza się, najpierw były komiksy). To też miejska legenda. Wiecie co to miejskie legendy, prawda? Dawno temu w Polsce mieliśmy legendę o czarnej wołdze, która porywała dzieci. Po Nowym Jorku krążyła kiedyś historia, że w podmiejskich kanałach mieszkają aligatory, które przeżyły, po tym, jak ich znudzeni właściciele spuścili je w kiblu. Kiedyś ktoś opowiadał mi podobną historię z wężami, które później miały wypływać z muszli klozetowej i gryźć tam, gdzie gryźć nie wypada, chyba że się o to bardzo ładnie poprosi. No wiecie, miejskie legendy. Jedną z tych amerykańskich legend była eż ta o mężczyznach ubranych na czarno, którzy pojawiali się ilekroć ktoś widział UFO. Jej początki sięgają lat 40., a określenie „Men in Black” spopularyzowano w latach 50., m.in. dzięki publikacji książki „They Knew Too Much about Flying Saucers” Graya Barkera. Tak więc ujmując to prościej: faceci w czerni to ludzie, dzięki którym stale myślimy, że jesteśmy sami w kosmosie, a Ziemi nie zagraża stale zniszczenie w ramach jakiegoś międzyplanetarnego konfliktu.
Przy okazji, czy widzieliście może jak prezentowała się kreskówka o przygodach dwóch dzielnych agentów walczących z maszkarami z kosmosu? No bo prezentowała się właśnie tak:
Wielkim atutem pierwszego filmu „Men in Black” jest niewątpliwie fakt, że jest on… prostą historią o próbie powstrzymania końca świata, jadącą na resorach „buddy cop movie”, tyle że bez policjantów, a z rządowymi agentami (jedną z najbardziej znanych serii tego typu jest oczywiście „Zabójcza broń”, o której więcej pisałem w pierwszej części RETRO-SEKCJI, o TUTAJ). Dostajemy więc dwójkę dość wyrazistych bohaterów — starego wygę bez poczucia humoru i służbistę Agenta K. (Tommy Lee Jones) oraz młodego, zadziornego i stale żartującego sobie byłego gliniarza / świeżo upieczonego Agenta J., którego z K. łączy jedynie wysokie poczucie sprawiedliwości i chęć łapania bandziorów, tych ziemskich i tych z kosmosu.
Jako widzowie poznajemy świat pełen kosmicznych tajemnic wraz z bohaterem granym przez Willa Smitha, który ucząc się wszystkiego w biegu, generuje zabawne sytuacje. Dowiadujemy się, że Faceci w czerni wykorzystują pozaziemską technologię, by wymazywać pamięć osobom, które były świadkami ich działań operacyjnych. Od razu wiemy też, o jaką stawkę toczy się tu gra, a wszystko to dzięki ciekawemu antagoniście, którym jest wyjątkowo wredny przedstawiciel rasy kosmicznych robali (fantastyczny Vincent D’Onofrio). Chociaż niektóre efekty komputerowe przeżuł już ząb czasu, film wciąż oferuje spójną akcję i kilka naprawdę niezłych dialogów, w tym ten — według mnie — dość trafnie opisujący stan rzeczy, gdy bohater grany przez Smitha pyta się, dlaczego nie wyjawić ludziom prawdy o wszechświecie — „przecież są bystrzy, zrozumieliby”. Na co Agent K odpowiada:
„Osoby są bystre. Ludzie są głupimi, panicznie niebezpiecznymi zwierzętami i dobrze o tym wiesz. Półtora tysiąca lat temu wszyscy byli przekonani, że Ziemia znajduje się w centrum wszechświata. Pięćset lat temu wszyscy uważali, że Ziemia jest płaska, a piętnaście minut temu sądziłeś, że jesteśmy na tej planecie sami. Wyobraź sobie, co będziesz wiedział jutro…”
To dobre kino rozrywkowe, które przy budżecie 90 milionów dolarów zarobiło na całym świecie łącznie trochę ponad pół miliarda (!) i 20 lat po moim pierwszym obejrzeniu tego filmu, wciąż ogląda się to naprawdę dobrze.
„Men in Black: International” — dlaczego to nie działa?
Dwa średnie sequele z oryginalnym duetem bohaterów oraz 22 lata później i studio Sony przypomniało sobie o tym, że wciąż ma prawa do serii „Men in Black”, a że mainstreamowe kino żyje teraz głównie kontynuacjami lub nowymi wersjami starych hitów, dostaliśmy swoisty soft-reboot „Facetów w czerni”, których ze względu na dobór nowych postaci należałoby nazwać raczej „Ludzie w czerni”? Chociaż to brzmi, jak tytuł jakiegoś horroru (którym ten film w pewnym sensie też jest, ale takim niestrasznym).
Tommy Lee Jones i Will Smith zostali tu zastąpieni przez Chrisa Hemswortha (Agent H) i Tesse Thompson (Agent M), dwójkę aktorów, których wcześniej mogliśmy zobaczyć w naprawdę odświeżającym napuchnięty patosem gatunek superbohaterski „Thor: Ragnarok”.
Fabułę filmu przeniesiono poza Stany Zjednoczone, a produkcja otrzymała budżet zbliżony do pierwszego filmu (z górką 20 milionów). Dzięki tym zabiegom dostaliśmy… niesłychanie nieciekawy, nudny i nieśmieszny zlepek ładnych obrazków i rozwiązań fabularnych, które dzieją się tylko po to, by jakoś popchnąć ten koszmar do końca. Tylko pierwsze dziesięć minut daje jeszcze jakąś nadzieję na udany seans. Tessa Thompson gra tu osobę, która w dzieciństwie spotkała kosmitę, ale przez pomyłkę agenci nie wymazali jej pamięci, więc dziewczyna całe swoje życie poświęciła na tropienie zjawisk paranormalnych i próby stania się częścią agencji. Ten cel udaje jej się osiągnąć jakoś po 15 minutach filmu, po których zostaje przydzielona na okres próbny do brytyjskiego biura, by pracować u boku „najlepszego agenta” — granego oczywiście przez Hemswortha. A jaki to agent w rzeczywistości? Nieudolny, arogancki i narwany — słowem: kiepski. Podobnie jak i cały film, który recyklinguje niektóre pomysły z pierwszego filmu i kładzie nacisk na akcję, która dzieje się dla akcji, co ma służyć za ekwiwalent wciągającej i spójnej fabuły. Pierwsze „Men in Black” w żadnym razie nie było kinem wybitnym, ale gdyby ktoś mnie zapytał, o czym jest ten film, nie miałbym problemu z opisaniem fabuły, najważniejszych postaci, a nawet kilku scen, któ®e zapadają w pamięć. Tutaj dzieje się dużo, szybko i głośno, ale można odnieść ważenie, że tak naprawdę całe to podróżowanie naszych bohaterów po świecie dzieje się tylko po to, by pasowało do podtytułu „International”. Szkoda, że nie wykorzystano potencjału i talentu występujących tu aktorów, którzy wyglądają tak, jakby nie chcieli tu być. A skoro nawet oni nie chcą brać w tym udziału, to dlaczego my mielibyśmy na to ochotę?
Oczywiście taki efekt końcowy produkcji pokrywa się z informacjami na temat kreatywnego chaosu, pisania scenariusza w czasie rzeczywistym i sporów panujących na planie, gdzie twórcy mieli zupełnie inną wizję od tej, którą widział pion produkcyjny. Bywa i tak, gdy się robi korporacyjny produkt, a nie koherentną historię.
„Faceci w czerni” to doskonały przykład tego, że niektóre filmy czasami po prostu lepiej zostawić w spokoju, jeżeli nie chce się zepsuć marki. Ale nie ma tego złego, bo zawsze pozostaje świetny oryginał, a o tej nowej części… można po prostu zapomnieć <wink wink>.
Możesz śledzić autora tekstu na jego profilu na Facebooku.