RETRO-SEKCJA #1 — sprawdzamy, jak zestarzały się serie kultowych filmów: „Zabójcza broń”.
2020-06-06
Piszcze do nas z propozycjami tytułu kolejnej serii oraz dlaczego ma to być „Matrix” xD
Autor: Paweł Mączewski
Czy istnieje bardziej znany kinowy duet gliniarzy niż Martin Riggs i Roger Murtaugh grani przez Mela Gibsona i Danny’ego Glovera? Mowa oczywiście o bohaterach „Zabójczej broni”, o której świat po raz pierwszy usłyszał jeszcze w 1987 roku, a seria doczekała się łącznie czterech części (a niedawno nawet swojej serialowej wersji dla telewizji FOX) i przyczyniła się popularyzacji filmów typu „buddy cop” — gdzie widz śledzi losy dwójki policjantów, muszących przezwyciężyć dzielące ich różnice, by wspólnie pokonać wszystkich drani.
Chociaż od ostatniej odsłony ich przygód minęło ponad 20 lat, na początku tego roku w sieci pojawiła się informacja, że ma powstać kolejna część i to z oryginalną obsadą (co prawda później temat projektu nieco przycichł).
Kiedy niedawno obejrzałem WSZYSTKIE odcinki „Drużyny A” — chcąc zrozumieć niegdysiejszy fenomen tego serialu i sprawdzić, jak się on zestarzał — powstał z tego całkiem ciekawy lot w przeszłość, o którym przeczytacie TUTAJ. Naturalnie zdecydowałem rozprawić się w ten sam sposób także z innymi seriami kultowych tytułów sprzed lat.
Zapraszam was więc na pierwszy odcinek RETRO-SEKCJI, gdzie tym razem pod lupę weźmiemy „Zabójczą broń”. Z serii pamiętałem głównie tyle, że Murtaugh permanentnie wściekał się na zachowanie Riggsa, zwykł powtarzać, że jest już „za stary na to g*wno” i że kryminaliści wysadzili mu łazienkę, a Riggs, kiedy nie strzelał do przestępców, to jadł suchą karmę dla psów. „To będzie ciekawe doświadczenie” — pomyślałem sobie, zaczynając ten binge watch „Zabójczej broni”.
Jak ten tytuł poradził sobie w zestawieniu z dzisiejszą wrażliwością, postępem obyczajowym i polityczną poprawnością? Poniżej znajdziecie garść moich spostrzeżeń, zaskoczeń i ciekawostek, które wyłapałem w trakcie tej podróży do lat 80. oraz 90. ENJOY!
Pierwsza „Zabójcza broń” to film bożonarodzeniowy!
Zacznę może od tego, że nie rozumiem, dlaczego nie traktujemy pierwszej „Zabójczej broni” jak filmu świątecznego — tak jak robimy to z wypuszczoną do kin rok później „Szklaną pułapką”? Może nie wszyscy o tym pamiętają, ale oryginalna „Zabójcza broń” to w pewnym sensie… film bożonarodzeniowy. Pierwsze dźwięki, jakie słyszymy — zanim jeszcze pojawią się napisy początkowe — to utwór „Jingle Bell Rock” w wykonaniu Bobby’ego Helmsa. Co prawda chwilę później widzimy scenę, w której odurzona narkotykami półnaga kobieta popełnia samobójstwo, skacząc z budynku, a w całym filmie nie uświadczymy nawet skrawka śniegu — ale śniegu nie było przecież też we wspomnianej „Szklanej pułapce”. No i tam ludzie też wypadali z budynków.
Dobrze, skoro już sobie to wyjaśniliśmy, to z kronikarskiego obowiązku muszę jeszcze dodać, że żadna kolejna część „Zabójczej broni” nie miała już nic wspólnego z Bożym Narodzeniem (w przeciwieństwie do „Szklanej Pułapki”).
Obaj bohaterowie czerpią od siebie wolę do życia (chociaż cały czas ryzykują nagłą śmierć).
Roger Murtaugh (grany przez Danny’ego Glovera) to ustatkowany mąż i ojciec trójki dorastających dzieci. Nie ma żadnych nałogów. Działa według odgórnie ustalonych zasad, pracuje w służbie od 20 lat. Poznajemy go w dniu jego 50. urodzin, gdy jego najbliżsi wbijają się mu z tortem do łazienki, gdy bierze poranną kąpiel i odśpiewują urodzinowe życzenia. Chociaż na pokaz cieszy się z niespodzianki, to jego wiek tak naprawdę mu doskwiera. Czuje się już zmęczony pracą, myśli o przejściu na emeryturę, a narwany i szukający guza partner jest ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebuje.
Martin Riggs mieszka w kamperze, gdzie pogrążony w żałobie po stracie żony, rozważa w samotności popełnienie samobójstwa. Los odebrał mu możliwość stworzenia domowego ogniska, jakim cieszyć się może jego nowy partner. Przed służbą w policji Riggs był Wietnamie, gdzie nauczył się sztuk walki i strzelania do ludzi. Pije i pali. Praca jest jedyną rzeczą, która daje mu kopa i jakikolwiek cel. Codziennie kusi los i brawurowymi akcjami naraża własne zdrowie — jakby chciał się wyręczyć jakimiś bandziorami, skoro sam nie umie odebrać sobie życia. Depresja ekstrawertyka pędzącego na czołowe ze ścianą 100 km/h. W pierwszej scenie, w jakiej go widzę, przechadza się nago po swoim zabałaganionym kamperze, a ja dowiaduję się od swojej dziewczyny, która ogląda ze mną ten film, że gdy była nastolatką, to tyłek Mela Gibsona był pierwszym męskim nagim tyłkiem, jaki widziała w życiu.
Na pierwszy rzut oka ciężko o gorzej dobrany duet, niż Murtaugh i Riggs. Spoiwem łączącym te dwa skrajnie różne charaktery okazała się… rodzina jednego z nich. Murtaugh zapraszając swojego partnera w środek swojego rodzinnego życia, podarował koledze wcześniej utraconą szansę na normalność. Kiedy więc kryminaliści zagrozili rodzinie Murtaugh, jego partner był gotowy zaryzykować dla nich swoje życie, bo w pewnym sensie ratując ich, ratował też siebie. Natomiast jego niekonwencjonalne metody działania wyzwoliły u wcześniej wypalonego prawie-emeryta niespodziewane pokłady energii i woli do walki często na granicy prawa.
Policyjna psycholog, która jako jedyna martwi się o kondycje psychiczną Martina Riggsa staje się obiektem żartów.
Początkowo „Zabójcza broń” miała być znacznie mroczniejszą historią. Widać to wyraźnie w wyciętych scenach pierwszej części, które bez problemu można znaleźć na YouTube. W jednej z nich Riggs słyszy przez policyjne radio o snajperze, który zabarykadował się w jednym z budynków i strzela z karabinu do 9-letnich dzieci uwięzionych na placu zabaw. Bohater grany przez Mela Gibsona jedzie na miejsce zdarzenia i bez większego przygotowania wychodzi na otwartą przestrzeń, by wyładować w psychopatę cały magazynek, kiedy ten pojawia się w oknie. Zresztą zobaczcie sami:
Co jednak ciekawe — chociaż wszyscy na posterunku uważają Riggsa za autodestrukcyjnego świra — jedyną osobą, która wydaje się przejmować jego stanem psychicznym, starając się mu jakoś pomóc, jest policyjna psycholog. Kobieta jest jednak stale ignorowana, a w późniejszych odsłonach serii jej osoba staje się obiektem żartów, bo jak wiadomo z filmów epoki VHS: prawdziwi faceci nie gadają o swoich emocjach (a już napewno nie robili tego w latach 80. i 90.) — prawdziwi faceci stale narażają swoje życie w walce z bandziorami i okazjonalnie myślą o strzeleniu sobie w twarz. Dobrze, że w późniejszych częściach zrezygnowano już z tak mrocznych elementów fabuły na rzecz wzajemnej przyjaźni, lojalności i żelaznej zasady wzajemnego wspierania się.
Postać grana przez Danny’ego Glovera staje się lepszym policjantem, jeżeli prowadzona sprawa go dotyczy.
Skuteczność działania i zaangażowanie Murtaugh znacznie wzrasta, jeżeli jakaś sytuacja dotyczy bezpośrednio jego samego, jego znajomych lub kogoś z jego rodziny — warto przypomnieć, że coś takiego, to też piękna polska tradycja.
Rasizm nie przejdzie!
„Moja mama mówi, że policjanci zabijają czarnych, czy to prawda?” — pyta Murtaugh w pierwszej części mały chłopiec ubrany w koszulkę z symbolem walki z apartheidem. Przypominam, że to pytanie pada w filmie z 1987 roku! W sequelu nasi bohaterowie lali się już bezpośrednio z grupą białych rasistów z RPA — oficjalnie grupą dyplomatów, którzy w rzeczywistości zajmowali się przemytem złota. Natomiast w ostatniej (przynajmniej na razie) odsłonie serii z 1998 roku Murtaugh postanawia zaopiekować się grupą nielegalnych imigrantów z Chin, którzy zostali przywiezieni do Stanów jako niewolnicy — sam tłumaczy swoją decyzję historią czarnych obywateli, których też przecież kiedyś przywożono wbrew ich woli do tego kraju. Całą serię cechuje mocny antyrasistowski przekaz — no i bardzo dobrze.
Oficjalny klip muzyczny Honeymoon Suite promujący pierwszą część filmu. Co za wideoklip xD
Postać grana przez Mela Gibsona była homofobem, ale później jej przeszło.
Kiedy Riggs dowiaduje się o tym, że jedna z podejrzanych mogła uprawiać seks z inną kobietą, stwierdza, że „to obrzydliwe”, natomiast gdy chwilę po eksplozji budynku jego partner rzuca się na niego, by ugasić jego płonącą kurtkę, Riggs go odpycha, krzycząc: „co ty, pedał?” (bo tak najwyraźniej według niego zachowują się homoseksualiści chwilę po tym, jak przeżyli eksplozję — chcą się przytulać). Temat mniejszości seksualnych wraca jeszcze w czwartej części serii, gdy Riggs stanowczo tłumaczy innemu koledze z pracy, że każdy ma prawo do miłości i postać grana przez Mela Gibsona nie ma z tym żadnego problemu, po czym wnoszę, że z wiekiem Riggs się zmienił na lepsze, bo tolerancja jest spoko.
Temat seksu to powód do wstydu i żartów.
Możesz być dorosłym policjantem z wieloletnim stażem w zawodzie, lać bandziorów i ścigać się samochodem z helikopterami, z których do ciebie strzelają na zakorkowanej ulicy — jeśli jednak córka twojego kolegi z pracy wystąpi w reklamie prezerwatyw, cofasz się mentalnie do stanu 13-latka i razem z innymi 13-latkami z komisariatu stawiasz wspomnianemu koledze na biurku wielkie drzewko zrobione z kondomów. Takie są zasady.
Silni faceci potrzebują silnych kobiet
Jak już wspominałem wcześniej — Martina Riggsa poznajemy w momencie jego żałoby po stracie żony. Kiedy w drugiej części postanawia się zbliżyć emocjonalnie do innej kobiety, nie dość, że zostaje ona zabita przez kryminalistów, to nasz bohater dowiaduje się jeszcze od jednego z drabów, że to on miał zginąć w wypadku samochodowym, w którym życie straciła jego żona. Dopiero w trzeciej części udaje się mu poznać kobietę, która podobnie jak on jest kompletnie oddana pracy i potrafi każdemu skopać tyłek (w tej roli Rene Russo). Przy kimś takim można poczuć się bezpiecznie.
Nie mniejszą twardzielką jest żona Rogera Murtaugh (aktorka Darlene Love), która wychowała trójkę dzieci, znosi ciągłe ataki przestępców na ich dom na przedmieściach (w pierwszej części wjechali jej samochodem do salonu, w drugiej wysadzili toaletę, a w czwartej posesja stanęła w płomieniach), to potajemnie pisze jeszcze książkowe romanse, co daje całej rodzinie większe przychody, niż praca jej męża, przez którą cały czas ktoś próbuje ich zabić.
„Tępiciel” w „Zabójczej broni”?
Lata 80. w amerykańskim kinie straight-to-VHS obfitowały w historie o samotnych mścicielach, którzy na własną rękę wymierzają sprawiedliwość przestępczemu światu. Jednym z takich przykładów jest produkcja z 1980 roku pt. The Exterminator (polskie tłumaczenie: „Tępicie”) z Robertem Gintym w roli głównej. To rasowy akcyjniak klasy B opowiadający historię weterana z Wietnamu, który postanawia rozprawić się z ulicznymi gangami za pomocą… miotacza ognia! Cztery lata po premierze film doczekał się kontynuacji, gdzie całość nabrała jeszcze bardziej odrealnionego charakteru, a z głównego bohatera zrobioną postać rodem z kiepskich komiksów — mściciela w masce spawalniczej, który jeździ po mieście swoją śmieciarką i nasłuchuje policyjnego radia, by w razie potrzeby ruszyć do akcji.
No ale czemu ja o tym teraz? Cóż, nie mam absolutnie żadnych dowodów na potwierdzenie mojej tezy, ale czwarta część „Zabójczej broni” zaczyna się od strzelaniny z jakimś świrem w masce spawalniczej… z miotaczem ognia. Czy to easter egg twórców serii, a może zwykły przypadek? Nigdy się tego nie dowiemy, tak samo jak nikt nie zabroni mi wierzyć, że oba te filmy dzieją się w tym samym uniwersum.
Z rodziną najlepiej.
Abstrahując od wszystkich tych strzelanin, pościgów i całych zastępów pokonanych bandziorów, seria przez wszystkie swoje kinowe odsłony podtrzymuje najważniejszy z wątków, który wyklarował się już na samym początku — rodzina jest najważniejsza.
Mogę teraz też stwierdzić, że pomimo upływu lat wciąż przyjemnie ogląda się „Zabójczą broń”. Nie tylko ze względu na zawartą w tych filmach akcję i humor, ale przede wszystkim dzięki rozwojowi postaci — tego, jak ewoluowały ich wzajemne relacje, które z początkowej niechęci zmieniły się w przyjaźń na całe życie.