Legendarny reżyser zachwycony popularnością „Barbenheimer”.
2023-08-10
Autor: Paweł Mączewski
Fot. Po lewej kadr z filmu „Barbie”, źródło: YouTube/Warner Bros. Pictures. Po prawej: kadr z filmu „Oppenheimer”, źródło: YouTube/Universal Pictures
"Fakt, że ludzie wypełnili duże kina, aby zobaczyć te filmy i że to nie sequele, prequele i nie ma przy nich żadnej numeracji, co oznacza, że są prawdziwymi jednorazowymi wydarzeniami, jest zwycięstwem kina” – pod koniec lipca 2023 roku przyznał Francis Ford Coppola, legendarny reżyser, który ma na swoim koncie m.in . „Czas apokalipsy” i „Draculę” z Garym Oldmanem w tytułowej roli.
Cytujący jego słowa magazyn „IndieWire” dodał jeszcze, że słynny twórca filmowy podzielił się także swoim przeczuciem, że wszyscy możemy być właśnie świadkami progu „złotej ery kina”. Przyznał jednak w tamtym momencie, że wspomnianych filmów jeszcze nie widział.
Tego rodzaju stwierdzenia oczywiście należy przyjmować odpowiednim dystansem, zwłaszcza jeżeli weźmiemy pod uwagę trwający właśnie strajk SAG-AFTRA, gdzie amerykańscy aktorzy i scenarzyści pierwszy raz od ponad 60 lat postanowili wspólnie zaprotestować przeciwko złym warunkom pracy, zbyt niskim wynagrodzeniom oraz wykorzystywaniu technologii AI kosztem ludzkiej pracy. Więcej o tym przeczytacie w moim wcześniejszym tekście o tym, że mniejsze studia zgodziły się na żądania strajkujących aktorów, a np. Disney ma już z tym problem.
Nie zmienia to jednak faktu, że „Barbenheimer” stał się niezaprzeczalnym popkulturowym fenomenem, który nie tylko zaskoczył, ale pokazał, że wyjście do kina wciąż jeszcze może być prawdziwym wydarzeniem.
Warto w tym miejscu wspomnieć, że chwilę wcześniej wszystko wskazywało raczej, że Hollywood czeka ciężki czas i dalsze oddawanie pola serwisom streamingowym. Mam tu na myśli wielkie kinowe eventy, które miały przyciągnąć rzeszę fanów, jednak ostatecznie poległy w box office’ach.
Dobrym tego przykładem okazał się np. film „Flash” mający być swoistym zwieńczeniem dotychczasowego kinowego uniwersum superbohaterów DC Comics, nim ten zostanie zrestartowany pod kierownictwem m.in. Jamesa Gunna – człowieka, dzięki któremu wcześniej świat pokochał bandę kosmicznych wyrzutków, czyli „Strażników galaktyki”.
W lipcu serwis „Collider” przeanalizował wszystkie wydatki tej niesamowicie drogiej produkcji. Obraz ten nazwano wtedy „Największą finansową porażką w historii”. Podano, że sam jego budżet oscylował w okolicach 200 milionów dolarów, do których należałoby dodać jeszcze ok. 65 milionów dolarów na promocje.
Nie pomogły PR-owe próby odsunięcia w cień kontrowersyjnego Ezry Millera, aktora, który zagrał tytułowego Flasha, a także wielki powrót Michaela Keatona do roli Batmana (wieloletni fani tej postaci zapewne pamiętają go jeszcze z filmów Tima Burtona, które ukazały się w 1989 roku oraz 92.).
Według serwisu Box Office Mojo: „Flash” zarobił w Stanach niewiele ponad 108 milionów oraz dodatkowe ok. 160 milionów dolarów na świecie – co dało łącznie ponad 268 milionów. Nie można tego nazwać zyskiem – chociaż media donoszą, że film dostał drugie życie w Stanach po tym, jak w ekspresowym tempie (co w tym przypadku nie powinno nikogo dziwić) trafił na platformę streamingową.
Równie źle finansowo poradziła sobie inna produkcja, którą szefowie Disney/Lucasfilms traktowali prawdopodobnie jako murowanego pewniaka – mowa o piątej części przygód Indiany Jonesa i jednoczesnego pożegnania legendarnego archeologa przez Harrisona Forda.
Budżet tej produkcji miał wynieść nawet 330 milionów dolarów oraz dodatkowe 100 milionów dolarów na jego reklamę. Chociaż szósty weekend tego filmu w kinach miał mu dostarczyć dodatkowe 1,5 miliona dolarów „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” nie przekroczył jeszcze pułapu 400 milionów i jak podaje Box Office Mojo, dotychczas zarobił on na całym świecie ponad 369 milionów dolarów, co czyn go drugim najmniej dochodowym filmem z serii (zaraz po „Świątyni zagłady).
Budżety obu tych produkcji mogą wprawiać w osłupienie, warto jednak zwrócić uwagę, że w obu tych przypadkach mamy do czynienia z historiami osadzonymi we wcześniej ustanowionych filmowych światach.
Postać Flasha na dużym ekranie mogliśmy oglądać już w 2017 roku, kiedy był po prostu comic reliefem, postacią mającą generować głównie humor i odwoływać się do młodszej części widowni.
Pierwszy Indiana Jones trafił do kin już w 1981 roku. Postać awanturniczego archeologa jest z nami tak długo, że zaczynamy śledzić jego przygody jeszcze przed II wojną światową, a kończymy je w czasach amerykańskiej wojny w Wietnamie, gdy Apollo 11 miał po raz pierwszy wylądować na Księżycu.
Pamiętam, że gdy na początku lipca byłem w kinie na „Artefakcie przeznaczenia”, obok mnie siedziały cztery osoby będący grupo po pięćdziesiątce. Prawdopodobnie, gdy po raz pierwszy oglądały „Poszukiwaczy zaginionej Arki”, musieli być w okolicach mojego wieku.
Na tle tych wydarzeń „Barbenheimer” okazał się czymś w rodzaju powiewu świeżego powietrza. Pozwolę sobie przypomnieć, że sama nazwa wzięła się z faktu podwójnej kinowej premiery, jaka miała miejsce tego samego dnia – dwa skrajnie różne filmy weszły do kin 21 lipca 2023 roku.
Jeden z nich opowiadał o najsłynniejszej lalce na świecie, drugi o ojcu bomby atomowej. Pierwszy był formą mainstreamowego manifestu feministycznego, drugi pokazem, jak bardzo autodestrukcyjnym gatunkiem są ludzie.
W chwili pisania tego tekstu szacuje się, że „Oppenheimer” zarobił ponad 560 milionów dolarów. „Barbie” – co też nie powinno nikogo dziwić – przekroczyła już granicę 1 miliarda dolarów. Przy tak ogromnych zyskach w sieci zaczynają pojawiać się już gdybania, czy doczekamy się kontynuacji. Wszakże skoro coś na siebie zarabia, to – idąc żelazną logiką hollywoodzkich producentów – ludzie będą chcieli tego więcej.
Ja jednak chyba wolałbym, żeby twórcy filmowi postanowili pokazać mi coś nowego. „Barbenheimer” udowadnia, że takie podejście po prostu się opłaca.