Kino przed telewizorem i na kanapie — co i gdzie będziemy oglądać w nadchodzących czasach

2020-11-23

Autor: Paweł Mączewski

Foto: Jakob Montrasio/Flickr - Cinemas

W chwili, kiedy powstaje ten tekst, w sieci można już znaleźć informację o premierze „Wonder Woman 1984”, zapowiedzianej na 25 grudnia w kinach… oraz tego samego dnia na platformie HBO Max. Jeden z pierwszych takich przypadków symultanicznej premiery w tradycyjnych salach kinowych i tych kanapowych, które powstają w naszych domowych zaciszach za pośrednictwem VOD. Jednak sam film nie tylko będzie się ładnie komponować z hype’owaną już od dłuższego czasu produkcją Zack Snyder's Justice League, będącej swoistym re-tellingiem wizji pierwotnego reżysera obrazu, który oryginalnie trafił do kin jeszcze w 2017 roku. Już teraz bowiem może to być zwiastun tego, co ma nadejść w kontekście przemysłu filmowego i dystrybucji nowych produkcji w czasach ciągłych obostrzeń i walki z pandemią. 

 

 

Nie wierzę w to, że ludzie zapomną o kinach, tak jak nie zapomną o restauracjach i wycieczkach na Teneryfę” — uspokaja (chyba trochę sam siebie?) Tomasz Jagiełło, prezes sieci kin Helios w „Rzeczpospolitej”, która informuje, że „polskie kina sprzedały niecałe 17 mln biletów za około 310 mln zł sprzedały kina w Polsce do 1 listopada. To o około 70 proc. mniej niż przed rokiem (dane Boxoffice)". Co można podsumować mniej więcej tak: jest źle — wszędzie, w każdym kinie i na każdym planie zdjęciowym na świecie.

Z tą smutną konstatacją zgadza się też mój rozmówca, redaktor filmowy Maciej Małek: „Straty, które ponosił i wciąż ponosi przemysł filmowy, są rekordowe. To są miliardy dolarów. Polski przemysł jest zaledwie odpryskiem tego, co się dzieje w Stanach Zjednoczonych, które są kluczowym rynkiem, gdzie kształtują się wszystkie trendy i jeżeli ma przyjść jakaś poprawa, to właśnie stamtąd”.

Maciej przypomina przy tym, że problemem nie jest tylko sam fakt, że ludzie nie chodzą do kin. Trzeba bowiem pamiętać o wszystkich gałęziach przemysłu orbitującego wokół filmów, jak chociażby reklamy i merchandising — dostępny na każdej stacji benzynowej i sklepie oferującym cokolwiek, na czym można zostawić np. logo „Gwiezdnych wojen”. 

Perspektywa tego, jak będzie wyglądać krajobraz przemysłu filmowego pozostaje niejasny. O ile wielkie sieci kinowe prawdopodobnie sobie poradzą, tak mniejsze kina studyjne mogą mieć spory problem z przetrwaniem. Jeżeli chodzi o samą dystrybucję filmów, na chwilę obecną pewne jest, że Warner Bros. oraz HBO Max przecierają szlaki, decydując się na symultaniczną premierę swojego nowego, potencjalnego hitu. 

Pozostaje jeszcze kwestia tego, CO będziemy oglądać. Już teraz można założyć, że wielkie wytwórnie, dostawcy contentu, będą stawiać na znane franczyzy, duże tytuły — co nierzadko (niestety) może iść z dostarczaniem taśmowo recyklingowych produkcji będących sequelami, prequelami znanych tytułów, czy kolejnymi częściami jakichś uniwersów. Z tym że warto zaznaczyć, że taki stan rzeczy klarował się jeszcze przed wybuchem pandemii, gdzie wielkie blockbustery spychały na dalszy plan mniejsze, niejednokrotnie ambitniejsze produkcje, niemogące konkurować z medialnymi lewiatanami, na których promocje i reklamy szły niejednokrotnie sumy dorównujące samej produkcji obrazów. Spytałem Macieja o te błogie czasy mainstreamowego „dobrobytu”, zanim w przemysł filmowy uderzyła pandemia — jak wtedy klarował się krajobraz dostarczania nam rozrywki. 

„Zakończenie Avengersów wyznaczyło koniec pewnego trendu, który stworzył jednak sytuację biznesową dla wielkiego biznesu, który jest oparty na franczyzach. Nie opłaca się już wchodzić w coś, co nie jest już kulturowo potwierdzone jako popularne. Chyba ostatnią taką próbą był »John Carter« z 2012 roku, gdzie nakręcono film za ogromne pieniądze na podstawie bardzo mało znanego dzieła i produkcja okazała się straszną klapą. To pokazało, że trzeba iść w sprawdzone formaty, które bazują na czymś popularnym, a najlepiej, gdy jeszcze tworzą jakieś uniwersum. To uniwersum Marvela najbardziej modelowym przykładem, ale ono jest też oparte na pewnej bardzo toksycznej sytuacji — bo przy dzisiejszym zarobienie kilkuset milionów dolarów na filmie jest absolutnie nierentowne. Film jest opłacalny, kiedy zarabia miliardy. A żeby mógł zarobić miliardy, to musi trafić praktycznie pod każdą strzechę, czyli od berbecia, po babcię — że nawet jeżeli na niego nie pójdą, to w jakimś stopniu będą z nim powiązani. Sam film staje się więc ukoronowaniem całego procesu, to ostatnie ogniwo, w którym są też gry, cały merchandising, osadzone w danym świecie seriale. Wytwórnie same wprowadziły się w taką sytuację z prostej przyczyny, że przynosiło to ogromne zyski. Była to jednak ryzykowna strategia, bo teraz takie filmy nie są w stanie już działać w oddzieleniu od pozostałego przemysłu, który z powodu zaistniałej sytuacji nie działa tak jak wcześniej, a odbiorcy nie konsumują w ten sposób zaprojektowanej kultury, jak kiedyś — mówi mi Maciej

 

 

Jednocześnie zwraca w naszej rozmowie uwagę na stale rosnący rynek VOD, który od pewnego czasu był szansą dla mniejszych twórców i takich, którzy już sprawdzili się w dużym kinie, ale tutaj mają możliwość na większą artystyczną swobodę, niż produkcje robione pod linijkę, szyte na miarę pod jak największe grono odbiorców. W zamian za to dostajemy wyselekcjonowane propozycje (które nie są już tylko klasykami lub spadami wytwórni) dla zróżnicowanych odbiorców, dając przy tym stale aktualizowaną ofertę. A jak pokazuje wspomniany na początku przykład „Wonder Woman 1984” — VOD nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa. Chociaż wiele tak naprawdę zależy od efektu premiery filmu na HBO Max. Jedynym graczem, który już teraz może korzystać na zaistniałej sytuacji jest… największy gracz na rynku, czyli Disney, który ma pod sobą i produkcję i swój własny serwis VOD w postaci Disney+.

Co natomiast z wielkimi mega-produkcjami i franczyzami, które rządziły w multipleksach przed pandemią? Jest raczej bardziej pewne, że powrócą (i możliwe, że ze zdwojoną siłą), bo jest to najbezpieczniejsza inwestycja i sposób na odbudowanie strat przez wytwórnie.

Po nowym roku mamy dostać nie tylko produkcje przekładane z 2020 (patrz James Bond), ale też zupełnie „nowe” rzeczy, jak chociażby… kolejna część o przygodach dinozaurów w późnym kapitalizmie. Maciej zdradza mi, że właśnie zakończyły się zdjęcia do kolejnej części tego dino-serialu pod tytułem „Jurassic World: Dominion” — pierwsza mega-produkcja, której zdjęcia zakończyły się w sanitarnym reżimie. A tak mniej więcej klarował się ostatni występ prehistorycznych gradów na dużym ekranie (BTW film, po którym straciłem już nadzieję na fajną historię o dinozaurach). 

 

 

Chris Columbus, czyli reżyser dwóch pierwszych filmów „Kevin sam w domu” oraz „Kevin sam w Nowym Jorku” zapytany ostatnio, co myśli o tym, że Disney planuje remake tej historii, stwierdził, że według niego to „strata czasu”. Cóż, najwyraźniej włodarze Disneya sądzą inaczej, bo jak podaje serwis „Insider” — wytwórnia nie tylko chce nam dać nowego Kevina, ale planuje łącznie 21 aktorskich remake’ów swoich wcześniejszych przebojów. 

W tym całym gąszczu już kiedyś opowiedzianych historii pozostaje więc już tylko znaleźć coś dla siebie — jak np. „Szybcy i wściekli w kosmosie” lub długo oczekiwane widowisko „Diuna”, czyli takie stare-nowe uniwersum. Zawsze jest też inna opcja, kino nieco bardziej niszowe, ambitne lub takie, w którym Nicholas Cage znowu dostaje ataku wściekłości.