Filmy i seriale, które warto sprawdzić na HBO GO

2020-05-22

Tym razem wybraliśmy dla was dwa seriale (bo wszyscy kochamy seriale), dokument, klasykę, którą warto znać oraz film trzymający w napięciu. Lista jest oczywiście subiektywnym (ale szczerym!) wyborem autora, więc jeżeli waszym zdaniem pominęliśmy coś wartego uwagi, czym prędzej dajcie nam znać (zbliża się weekend, to nadrobimy)!

Tekst i zdjęcie: Paweł Mączewski

Niedawno na stronie Radio Kampus mogliście przeczytać o kilku wybranych przez nas pozycjach, które w ostatnim czasie pojawiły się na platformie Netflix (możecie go przeczytać np. TUTAJ). Tym razem postanowiliśmy dodać do puli kolejną porcję ekranowej rozrywki, posiłkując się jednak zasobami HBO GO. Dla każdego coś miłego.

Zdecydowaliśmy się jednak rozszerzyć zasięg naszych poszukiwań najciekawszych filmów i seriali, wychodząc poza same nowości — tym samym minimalizując szanse na to, że ominie was coś wartego uwagi. Oczywiście selekcja siłą rzeczy wciąż jest tworem dość subiektywnym, podyktowanym własnym gustem i wrażliwością. Dlatego, jeżeli po przeczytaniu naszego zestawienia uznacie, że zabrakło jakiegoś tytułu, czym prędzej dajcie nam znać. Wszakże zbliża się weekend, chętnie nadrobimy!


Film trzymający w napięciu

Zacznijmy od mocnego uderzenia, a właściwie… od ugryzienia. „Crawl” to zeszłoroczny thriller będący jednocześnie naprawdę udanym powrotem „Animal Horror / Nature Horror”, gdzie główni bohaterowie muszą stawić czoła jakimś zwierzęcym bestiom — żywej manifestacji dzikości natury. 

W tym wypadku rolę bestii przejęły wygłodniałe aligatory, które w trakcie szalejącego huraganu na Florydzie, postanowiły wypełznąć na żer, poszukując wszystkiego, co znajdą w zalewanych przez podnoszący się stan wody porzuconych domostwach na przedmieściach. Także w tych, których domownicy nie zdążyli w porę uciec przed nadciągającym kataklizmem. Jednym z takich miejsc jest rodzinny dom głównej bohaterki — młodej pływaczki, która niebawem będzie musiała sprawdzić swoje umiejętności, mierząc się z wygłodniałymi gadami, ale także uratować swojego ojca, uwięzionego w rozległych piwnicach rozmokłych fundamentów budynku.

Reżyserem filmu „Crawl” jest Alexandre Aja, którego możecie kojarzyć z jego wcześniejszego obrazu „Pirania 3D”. O ile jednak film o prehistorycznych piraniach był świadomym siebie kinem klasy B, tak „Crawl” to całkiem świadomy siebie dreszczowiec. Chociaż polskie tłumaczenie tytułu „Pełzająca śmierć” od razu przywodzi na myśl jakieś gumowe potwory z epoki VHS.

Obrazy tego typu charakteryzują się zazwyczaj tym, że główni bohaterowie albo muszą przechytrzyć zwierzęcą dzikość i furię swojego oponenta… albo ją przewyższyć. Jak jest w tym filmie, tego już musicie dowiedzieć się sami. 


Serial komediowy 

No dobrze, pora spuścić nieco z tonu, skoro historie o wygłodniałych aligatorach mamy już za sobą. Porozmawiajmy o wampirach. Serial „Co robimy w ukryciu” jest swoistą kontynuacją świetnej komedii (to akurat nie jest subiektywna opinia — to fakt!) o tym samym tytule w reżyserii Taiki Waititiego i Jemaine’a Clementa, która trafiła do kin w 2014 roku. 

Pomysłem na film było przedstawienie mockumentu o codziennych perypetiach trzech kilkusetletnich wampirów, żyjących (czy może raczej nieżyjących, skoro to nieumarli?) pod jednym dachem. Jako widzowie mieliśmy więc rzadką okazję zobaczyć te dumne, napuszone i do wieków siejące grozę wśród śmiertelników kreatury w chwilach… mniej chwalebnych. Podczas kłótni o to, czyja teraz kolej na zmycie zalegających w zlewie naczyń, o to, że ktoś nie dorzucił się do zapłaty za czynsz lub w trakcie porządkowania mieszkania — odkurzając zakamarki na suficie (bo oczywiście potrafią latać). No wiecie, zwykłe życie, kiedy wynajmuje się wspólną przestrzeń do mieszkania z innymi osobami (no, może oprócz tego odkurzania sufitów).

Serialowe „Co robimy w ukryciu” idzie tym samym tropem, ale powiększa zaprezentowany wcześniej świat o nowe wątki, prezentując przy tym zupełnie nowe wampiry — nie mniej przekonane o swojej wyjątkowości, nie mniej śmieszne. Oprócz tradycyjnych krwiopijców możemy dowiedzieć się też o istnieniu wampirów energetycznych, które karmią się naszą życiową energią poprzez… zanudzanie nas swoją gadką prawie na śmierć itp. (na pewno spotkaliście któregoś z takich wampirów w swoim życiu). Sytuacja robi się tym ciekawsza, że ich ludzki sługa o imieniu Guilermo (mający nadzieję, że za swoją służbę dostąpi zaszczytu nieśmiertelności) dowiaduje się o sobie czegoś, co może zniszczyć ich wszystkich. Więcej nie powiem. No może tylko tyle, że na stronie są już prawie całe 2 sezony. Na co jeszcze czekacie, śmiertelnicy!?

Serial obyczajowy 

Skoro jesteśmy już przy serialach, to „Mrs. America” jest inspirowany prawdziwymi wydarzeniami z początku lat 70. w Ameryce i pokazuje walkę feministek o prawa kobiet… tyle że w dużej mierze ukazaną z perspektywy jednej z największych przeciwniczek feministycznych ruchów społecznych w historii tego kraju — Phyllis Schlafly.

W rolę Schlafly wcieliła się fantastyczna Cate Blanchett, która wciela się w aktywną członkinię partii Republikanów, żonę szanowanego prawnika, szczerze wierzącą, że miejsce kobiet jest w domu, gdzie mogą dbać o swoich najbliższych i ich karmić. Przekonywała, że wprowadzenie konstytucyjnej poprawki o równym traktowaniu kobiet i mężczyzn (Equal Rights Amendment) spowoduje, że rząd wyśle kobiety na front do Wietnamu. Zaciekle walczyła o swoją pozycje w męskim, politycznym środowisku i zachowanie status quo — nawet gdy status quo wiązało się z tym, że męskie środowisko traktowało ją w sposób protekcjonalny, marginalizując jej intelekt, wiedzę na dane tematy, czy wręcz osobiste potrzeby. 

Nie jest to jednak prosta historia z łatwym podziałem na tych złych i dobrych. Serial autorstwa Dahvi Waller, scenarzystki także świetnego „Mad Men” skupia się na ważnym momencie w dziejach Ameryki, tłumacząc motywacje obu stron konfliktu, nie bojąc się pokazania trudnych tematów, które po dziś dzień (niestety) wzbudzają skrajne emocje — jak np. brak tolerancji wobec danych grup społecznych. Ważna pozycja, bo i cenna lekcja na temat potrzeby dialogu pomiędzy stronami reprezentującymi różne światopoglądy. 

Dokument historyczny 

Pomimo upływu lat Peter Jackson wciąż kojarzony jest z głównie jednym tytułem… „Martwica mózgu” (swoim krwawym debiutem z 1982 roku). Oczywiście mam na myśli, że ja go tak kojarzę (czyt. chcę kojarzyć), bo reszta świata zna go głównie dzięki dwóm ściśle powiązanym trylogiom ze świata J.R.R. Tolkiena: „Władca pierścieni” oraz „Hobbit”. Mam ogromną nadzieję, że świat zapamięta go też dzięki niesamowicie zmontowanemu i wstrząsającemu obrazowi o I wojnie światowej „I młodzi pozostaną” (oryginalny tytuł brzmi „They Shall Not Grow Old”).

Peter Jackson wykorzystał tu archiwalne materiały pozyskane z Imperial War Museum, łącząc je z wybranymi nagraniami wypowiedzi ocalałych weteranów (znajdujących się w archiwach BBC), by dzięki nim stworzyć płynną narrację opowieści z frontu. O ile jednak sam początek przypomina „klasyczny” sposób ukazania tego typu historii — czyli czarnobiałe zdjęcia z komentarzem z offu — tak później dzieje się coś, co bez reszty przykuwa naszą uwagę do ekranu.

Dotychczas czarnobiały obraz nabiera koloru, słyszymy rozmowy żołnierzy, odgłosy marszu, brodzenia w tych tonących w błocie okopach. Osoby, które oglądamy, nabierają na nowo życia, a obraz przestaje być kroniką z odległych lat — pokazując, że tymi chłopcami na froncie byli tacy sami ludzie jak ty, tacy sami ludzie jak ja. Po prostu urodzeni w innych czasach, wysłani do innych krajów, by nigdy już z nich nie wrócić i młodymi już pozostać.

Największe wrażenie zrobił na mnie chyba ten moment przemiany z chłopców, którzy zaciągali się do wojska na front, bo szukali przygody w przerażonych i zmęczonych mężczyzn, schowanych w dołach ziemi, pośród błota, gówna, krwi i wszy. To piekło, a nie przygoda. I o tym też jest film Petera Jacksona przygotowany na setną rocznicę zakończenia I wojny światowej.

Klasyka 

Martin Scorsese i Robert De Niro spotykali się na planie zdjęciowym wielokrotnie. Nic więc dziwnego, że w filmie „Wściekły byk” z 1980 roku, opowiadającym o burzliwym życiu zawodowego pięściarza Jake’a LaMotty, wciąż czuć ogromną nić porozumienia pomiędzy tymi wspaniałymi artystami.

Jake La Motta to postać autentyczna, amerykański pięściarz z Bronksu włoskiego pochodzenia, który swoją karierę zaczynał na początku lat 40. ubiegłego wieku. W latach 1949-1951 dzierżył pas mistrza świata wagi średniej. Jak jednak pokazuje film Scorsese, był to także człowiek porywczy, autodestrukcyjny i zaborczy, niestroniący od przemocy nawet wobec swoich najbliższych. Brata LaMotty i jednocześnie jego menadżera zagrał tu równie wspaniały Joe Pesci.

To jednak nie jest film o boksie, chociaż pojedynków tu nie brakuje. W trakcie kręcenia tego filmu Robert De Niro ważył ok. 60 kg, by później przytyć do ponad 90 kg — w zależności od ukazania danego okresu życia LaMotty. W jednym z wywiadów Scorsese wspomniał, że nie znał się na boksie, ale interesowała go historia człowieka. Ta natomiast pokazuje, jak będąc na szczycie, wciąż można się wić i szarpać z samym sobą, atakując i krzywdząc wszystkich wokół, niezależnie od tego, czy są wrogami, czy przyjaciółmi — jak jakiś wściekły byk.